Pan Michał, żołnierz i oficer wyborny, nie miał w sobie jednak ani na szeląg tej powagi, jaką np. w Skrzetuskim wyrobiły nieszczęścia i cierpienie.
Obowiązek swój względem Rzeczypospolitej rozumiał Wołodyjowski w ten sposób, że bił, kogo mu kazano - o resztę nie dbał, na sprawach publicznych się nie rozumiał; klęskę wojskową gotów był zawsze opłakiwać, ale ani do głowy mu nie przyszło, że warcholstwo i tumulty tyle są rzeczy publicznej szkodliwe, ile i klęski. Był to słowem młodzikwietrznik,który dostawszy się w szum stołeczny utonął w nim po uszy i przyczepił się jak oset do Zagłoby, bo ten był mu mistrzem w swawoli. Jeździł więc z nim i między szlachtę, której przy
kielichu niestworzone rzeczy opowiadał Zagłoba kaptując
zarazem stronników dla królewicza Karola, pił z nim razem, w
potrzebie osłaniał go, kręcili się obaj i po polu elekcyjnym, i w
mieście, jak muchy w ukropie - i nie było kąta, do którego by nie
wleźli. Byli i w Nieporęcie, i w Jabłonnie, i na wszystkich
ucztach, obiadach, u magnatów i pod wiechami; byli wszędy i
uczestniczyli we wszystkim.
Pana Michała świerzbiała młoda ręka; chciał się pokazać i okazać zarazem, że szlachta ukraińska
lepsza niż inna, a żołnierze książęcy nad wszystkich.
Więc jeździli umyślnie szukać awantur między Łęczycanów, jako do
korda najsprawniejszych, a głównie między partyzantów księcia
Dominika Zasławskiego, ku którym obaj szczególną czuli
nienawiść Zaczepiali tylko co znamienitszych rębajłów, których
sława była niezachwiana i ustalona, i z góry układali zaczepki.
„Waszmość dasz okazję - mawiał pan Michał - a ja potem
wystąpię.” Zagłoba, biegły bardzo w szermierce i do pojedynku z
bratem szlachcicem wcale nie tchórz, nie zawsze zgadzał się na
zastępstwo, zwłaszcza w zajściach z Zasławczykami; ale gdy z
jakim łęczyckim, graczem przyszło mieć do czynienia,
poprzestawał na dawaniu okazji, gdy zaś już szlachcic rwał się do
szabli i wyzywał, wtedy pan Zagłoba mawiał: „Mój mospanie! już
bym też nie miał sumienia, gdybym na śmierć oczywistą waćpana
narażał, sam się z nim potykając; spróbuj się lepiej z tym oto
moim synalkiem i uczniem, bo nie wiem, czy i jemu sprostasz.”
Po takich słowach wysuwał się pan Wołodyjowski ze swymi
zadartymi wąsikami, zadartym nosem i miną gapia i czy go
przyjmowano, czy nie, puszczał się w taniec, a że istotnie mistrz
to był nad mistrzami, więc po kilku złożeniach kładł zwykle
przeciwnika. Takie to sobie obaj z Zagłobą wymyślali zabawy, od
których ich sława między niespokojnymi duchami i między
szlachtą rosła, ale szczególniej sława pana Zagłoby, bo mówiono:
„Jeśli uczeń taki, jakiż mistrz być musi!”
takie sobie ulubione ale mało znane fragmenty Trylogii cytuję w ramach akcji ;)